Dzień 6-12

Dzień 6 – 2.07.2012 Jalori Pass.
103.83km, 13.5śr, 49.6max, 1244m w górę, 7h51min37s, 39st.C
Hindusi wstają wcześnie. Już o 5:00 cała rodzina była na nogach. Ja wstałem dopiero przed 7:00. Na drogę dostałem jeszcze Allu Prontha, czyli coś jak nasz placek ziemniaczany z cebulą. W nocy błyskało się, a kiedy wyruszałem kropił deszczyk. Zaraz za Lajheri skończył się asfalt i do przełęczy był tylko piach z kamieniami, po których ciężko się jechało. Chwilami znów musiałem prowadzić rower ze względu na spore nachylenie. Po kilku godzinach dotarłem do Jaroli Pass na 3120m. Na przełęczy, jak zresztą wszędzie tutaj, kilka sklepików z napojami, chipsami i tabaką. Mnie jednak bardziej zainteresowała stojąca tu gompa, na tle której zrobiłem zdjęcie. Zjazd w dół również okazał się wymagający przez kiepską nawierzchnie i nachylenie ponad 15%. Kilka kilometrów niżej i jakieś 1000m w dół było już lepiej. Chwilami jednak asfalt przeplatał się z kamienistymi odcinkami. W dolinie na wysokości 1100m znów upał. 39st.C. Tu jednak w kierunku Manali wjechałem w kilkukilometrowy tunel, gdzie było znacznie chłodniej. Następne kilometry to lekko w górę wzdłuż rzeki, po której pływają pontony Raftingowe. Na jednym z postojów moja maszyna znów wzbudziła ciekawość kilku hindusów. Swoje zainteresowanie kierują przede wszystkim na licznik, przyczepkę oraz ładowarkę słoneczną. W Kullu zrobiłem małe zakupy. Kupiłem między innymi tutejsze słodycze sprzedawane na sztuki, których wybór jest przeogromny, a także kilka rodzajów małych hinduskich cukierków. Nocleg znalazłem około 25km przed Manali w mieścinie Dobhe. Tuż przy drodze po prawej stronie po schodkach znajduje się mały domek w którym można tanio wynająć pokój. Ciekawie wyglądały negocjacje w kwestii ceny za nocleg. Starszy pan usiadł ze mną na krześle i zaczęliśmy rozmowę. Był zainteresowany skąd jestem i gdzie jadę. Powiedział, że już spało u niego kilku rowerzystów, w tym również z Polski. Musiał chyba mieć dobre doświadczenia z Polakami bo wytargowałem satysfakcjonującą cenę 300R razem z kolacją. Na kolację podano, oprócz dobrze mi już znanej Chappati, potrawkę z cukinii oraz sałatkę. Po kolacji starszy pan opowiadał jeszcze o ciekawych miejscach w okolicy Manali. Zachęcał między innymi, abym odwiedził muzeum świątyń w Naggar prasa centrum Manali. Przed spaniem poprawiłem jeszcze hinduskimi słodyczami i chwilę po 22:00 udałem się na odpoczynek.

Dzień 7 – 3.07.2012 Niespodzianki…
51.24km, 9.8śr, 37.6max, 1336m w górę, 5h11min30s, 37st.C

Planowałem dziś zdobyć Przełęcz Rohtang i nic z tego nie wyszło. Do Manali wszystko szło według planu. Zakupy, wypłata gotówki z bankomatu, kupienie leku na AMS w aptece, znalezienie Wi-Fi. Wszystko udało się bez problemu. Jednak kilka kilometrów za Manali wybuchła opona. Po takim wystrzale wiedziałem, że nie jest dobrze. Dziura na 2cm w tylnej oponie. Po raz kolejny żałuję, że w przyczepce nie mam takiego samego koła jak w rowerze. Załatałbym oponę, zamienił z tą z przyczepki i byłoby po kłopocie. Na kolejnej wyprawie już nie popełnię tego samego błędu. Na oponie, która wystrzeliła przejechałem ponad 5000km bez flaka. A tu nagle taki pech. Musiałem wrócić się do Manali i mieć nadzieję na znalezienie sklepu rowerowego. W tym momencie mogłem już zapomnieć o zdobyciu Rohtang. Powrót do Manali na piechotę trwał prawie godzinę, kolejną godzinę szukałem sklepu rowerowego, ponieważ nawet sami mieszkańcy nie byli pewni czy takowy się tu znajduje. Okazało się, że jest tu tylko serwis rowerowy, ale części z nim niewiele o oponach nie wspomnę. Odesłano mnie do innego serwisu, gdzie opony powinny być. No i były, tylko nie w takim rozmiarze jak potrzebuję. Mieli tylko 26 lub 28 cali. Mojej trekkingowej 7-setki niestety nie. Serwis-men na pękniętą oponę założył mega łatę, a ja przerzuciłem oponę z tyłu na przód, gdzie mam nową antyprzebiciową Rubenę. Teraz przez łatę przednie koło lekko podskakuje, ale przynajmniej mogę jechać dalej pomimo straty połowy dnia. Przy najbliższej okazji postaram się coś kupić, może w Keylong, a może dopiero w Leh. Teraz jednak muszę uważać na tą oponę, co nie jest wcale łatwe przy wielu kamienistych odcinkach tutejszych dróg. Ponownie podjazd zacząłem po 15:00 zatrzymując się jeszcze w cukierni na małe co nie co. Kilka kilometrów za miastem zaczęły się moje ulubione serpentyny. Minąłem już również kilka posterunków wojskowych po drodze. Jednak żołnierze jako jedyni tutaj nie zwracają na mnie większej uwagi. Na nocleg wybrałem sobie polankę na wysokości 2600m niedaleko drogi, na której jak widać po śladach pasło się coś niedawno. Tutejsi straszą grasującymi tu lisami i niedźwiedziami. Po chwili kawałek dalej zatrzymał się samochód, z którego wyszła spora hinduska rodzina, która postanowiła urządzić sobie tutaj grilla. Mieli ze sobą duży namiot, który chcieli rozłożyć dla dzieci. Nie wychodziło im to najlepiej i poprosili mnie o pomoc. I w ten sposób załapałem się na hinduskiego grilla. Kurczak na ostro z sosem, drinki z whisky, muzyka i taniec z Punjab. Tak bawią się hindusi poza domem. W domu z przyjaciółmi, znajomymi mięsa nie jedzą, alkoholu nie piją. Ale w rodzinnym towarzystwie poza domem potrafią świetnie się bawić. Podczas rozmowy dowiedziałem się wiele o ich życiu i zwyczajach. Pytali też sporów o Polskę i polskie zwyczaje. Impreza zakończyła się chwilę po zmroku. Oni zjechali do hotelu w Manali, a ja zostałem na polance na noc. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Gdyby nie awaria grilla by nie było. Zresztą może to i lepiej że czasami coś nie idzie tak jak to sobie zaplanuję. Tak przynajmniej mam więcej przygód, a dni nie są tak podobne do siebie. Do Rohtang 38km, a do Kunzum La mniej niż 100. Jednak, aby zdobyć jutro Kunzum nie mogę się obijać jak dziś. W sumie dzisiejszy dzień mogę zaliczyć jako odpoczynek. 50km i brak oznak zmęczenia.

Dzień 8 – 4.07.2012 Rohtang Pass ZDOBYTE ale problemów ciąg dalszy.
66.46km, 9.7śr, 35.2max, 1504m w górę, 6h47min56s, 10-21st.C

Dopiero co zasnąłem i zaczął padać deszcz. Początkowo lekko, potem mocniej, a po północy rozpętała się ulewa. Namiot mam nowy, ale odporność na deszcz o wiele słabsza niż w moim poprzednim. Przez kilka godzin największej ulewy musiałem bronić się przed wodą. Ponownie zasnąłem po trzeciej, kiedy deszcz nie był już tak intensywny. Gdy obudziłem się rano w namiocie miałem kilka małych kałuż, a karimata i śpiwór były mokre. Kiepska perspektywa przed najwyższymi przełęczami, które akurat teraz mam zdobywać. Mam też kolejny poślizg po wczorajszych przebojach z oponą. Przestało padać przed dziewiątą. Szybko się pozbierałem i ruszyłem w górę. Zaczęło się serpentynami i lekkim nachyleniem. W trakcie jazdy mogłem podziwiać ponad stu metrowe wodospady, kiedy tylko chmury ich nie zasłaniały. Gdy chmury odsłoniły więcej zobaczyłem sznur samochodów wspinających się kilkaset metrów wyżej. Niestety przez następne kilka godzin nie było zupełnie nic widać. Gęsta mgła ograniczała widoczność do 20-30 metrów. Większość kierowców jeździła na światłach awaryjnych, trąbili też dwa razy częściej niż zwykle. Chmury rozgoniły się dopiero na wysokości około 3000m. Moim oczom ukazały się ogromne panoramy, rozległe doliny i wysokie zaśnieżone szczyty. Wszystko wydawało się takie wielkie, o wiele większe niż w Alpach. Fantastyczne widoki. Większość samochodów jechała do osady Marhi, w której hindusi zrobili ośrodek narciarski. Wyżej natrafiłem na długi korek. Po ostatnich opadach na górnym nie asfaltowym odcinku powstały kałuże błotne i samochody mają problem z przejechaniem. Generalnie większość drogi na przełęcz jest utwardzona, ale jest jeszcze kilka odcinków, gdzie są kamienie i jedzie się źle. Prawie cały korek udało mi się ominąć przy dopingu kierowców i turystów. Jedynie podczas mijania aut musiałem odstać z godzinę, bo nie miałem jak się przecisnąć. Mimo wszystko przez korek straciłem kilka godzin. Wydaje mi się, że hindusi są sami sobie winni. Nie potrafią przepuszczać. Tego zatwardzenia można by uniknąć, gdyby mieli większą kulturę jazdy. Hindus wciska klakson i nie patrzy że jest wąsko, że może nie przejechać. Korek był tak długi, że większość aut będzie pewnie stała do jutra. Kiedy już się wydostałem do przełęczy miałem spokój i ciszę, prawie zerowy ruch.Po kilku kolejnych serpentynach, a od Manali jest ich 54 nareszcie jest – Rohtang Pass i 3978m.npm! To mój rekord jeśli chodzi o wysokość podjazdu. Na pewno nie ostatni podczas tej wyprawy. Na przełęczy znów mgła i żadnych widoków. Dobrze, że chociaż tablica jest – pęknięta, ale jest.  Po raz 10 chyba dziś hindusi prosili o zdjęcie ze mną bądź rowerem. Ciekawy przerywnik dla jazdy. Pytają też jak mam na imię do chcą wrzucić zdjęcie na FB. Zjazd z Rohtang do Gramphu do tylko serpentyny. Ale nie liczyłem ile. Im niżej, tym gorsza droga. Okolice samej przełęczy mają najlepszą nawierzchnię. Szeroką na 6 metrów i idealnie równą. W Gramphu na rozjeździe długo zastanawiałem się czy jechać na Kunzum Pass (4500m). Wiedziałem, że droga do tej przełęczy nie jest najlepsza, a muszę uważać na oponę, która jest rozerwana. Postawiłem zaryzykować i ruszyłem w kierunku miasta Kaza jak pokazują znaki. Na chwilę wyszło słońce, więc wykorzystałem ten moment na podsuszenie rzeczy po nocnej ulewie. Na drodze nie dość, że jest pełno kamieni to jeszcze co chwilę w poprzek drogi płyną spore strumienie. Przez kilka udało mi się przejechać a przez jeden musiałem przejść, ponieważ był dość głęboki, a strumień wartki. Na kolejnym zmoczyłem buta jak bym miał mało mokrych rzeczy. Po około 7km kolejny strumień, a raczej rzeka była barierą nie do przejścia. Zbyt wielka woda aby przejść z rowerem. Niestety byłem zmuszony się wrócić. Dwaj motocykliści również nie ryzykowali i zawrócili. Szkoda bo na przełęczy znajduje się piękna stupa no i to 4500m.npm. W drodze powrotnej na kamieniach pękł mi przedni bagażnik, nie wytrzymał jeden ze spawów. Na razie podwiązałem linką i maksymalnie go odciążyłem. Zgubiłem też moją ulubioną chustę. Pewnie została gdzieś przy jakimś źródełku. Nocleg na wysokości 3500m na pastwisku z końmi.

Dzień 9 – 5.07.2012 Z Gramphu do Jispa.
77.99km, 12.7śr, 51.5max, 1261m w górę, 6h06min:31s, 14-29st.C

W nocy znów padało, ale niezbyt intensywnie, więc nie przemokłem. Zaczęło za to porządnie wiać. Może i dobrze, niech przegoni te chmury, zdjęcia będę ładniejsze. Od wczoraj stale przebywam na wysokości powyżej 3000m.npm i jak na razie nie czuję żadnych negatywnych skutków. Żadnego bólu głowy, osłabienia, przyspieszonego tętna lub oddechu w spoczynku. Prawdopodobnie udało mi się również uniknąć tzw. Delhi Belly, czyli biegunki z wymiotami i gorączką. To popularna dolegliwość wśród turystów przybywających do Indii i innych egzotycznych krajów. Zmiana diety, wody, flory bakteryjnej oraz niezbyt czysty sposób przyrządzania potrawa przez hindusów to najczęstsze jej przyczyny. Cieszę się, że mnie ominęła. Przez cały dzień poruszałem się głównie pomiędzy 3000 a 3500m po drogach również jakości. Na wielu odcinkach trwają remonty i są różne utrudnienia, ale najbardziej chyba dokucza kurz oraz spaliny z ciężarówek i autobusów. Żadne normy spalania tutaj nie obowiązują, bo z rur wydechowych wszystkich pojazdów wylatuje czarna chmura. Zaciekawiło mnie to, że przy budowie dróg pracują kobiety także z małymi dziećmi które np. rozłupują młotkiem kamienie na mniejsze. Jedyną rzeczą jaka mnie tu wciąż irytuje i męczy to ciągłe klaksony. Hindusi ciągle trąbią. Raz żeby zwrócić na siebie uwagę, że nadjeżdżają np. przed zakrętem, dwa żeby dać znak, że wyprzedzają i trzy, aby się przywitać. W ciągu dnia kilkaset klaksonów jakie słyszę to norma. Chwilami mnie to bawi, a czasami wkurza. Niestety trzeba się do tego przyzwyczaić. Na większości ciężarówek są napisy z prośbą o trąbnięcie ,są też znaki drogowe zachęcające do używania klaksonu. Nawet w górach nie ma spokoju. Przed Keylong zaczął padaćdeszcz, więc schowałem się w przyhotelowej restauracji i wypiłem kawę z mlekiem, a raczej mleko z kawą. Przez Keylong przejechałem górą, nie wjeżdżałem do centrum miasteczka. Sądziłem, że jest większe. Poza hotelami, sklepikami i stupą nie za bardzo jest tu co oglądać. To ostatnie większe miasteczko przed najwyższą częścią drogi Manali-Leh, więc warto tu zrobić większe zakupy. Tak też uczyniłem. Za Keylong znów dwa rodzaje dróg. Albo kamienie i szuter albo nowy asfalt. Na jednym z postojów zrobiłem mały serwis roweru. Przez piach łańcuch zaczął hałasować. Za pomocą starej szczoteczki do zębów i szmatki wyczyściłem rower z brudu i posmarowałem łańcuch. Podciągnąłem też linki hamulcowe. Rowerek śmiga jak nowy. Zdaje się, że kilka dni temu przekroczyłem na moim Authorze Triumph 10000km, a mam go od marca. Nocleg znalazłem na wysokości 3200m we wsi Jispa. Rest House oferuje nocleg za 500R. Na kolację ryż z fasolką i cebulą z baru obok. We wsi buddyjska świątynia. Pod wieczór całe niebo zrobiło się niebieskie. Może to już koniec deszczu w Indiach.

Dzień – 10.6.07.2012 Baralacha La ZDOBYTA!
87.98km, 11.2śr, 37.8 max, 1882m w górę, 7h50min03s, 21-29st.C

Ciężki dzień, ale cel osiągnięty. Przełęcz Baralacha La zdobyta. Kolejna przełęcz i kolejny mój rekord wysokość – 4980m.npm. Udało mi się również zjechać do wioski Sarchu tak jak zaplanowałem. Na ten dzień długo czekałem, wiatr w plecy, błękitne niebo, niezbyt gorąco i fantastyczne widoki przez cały dzień. Tyle wrażeń, że nie wiem co podobało mi się najbardziej. Widoki podczas podjazdu, krajobraz z przełęczy, czy może kolory skał jakich dotąd nie widziałem podczas zjazdu. Najlepsze chyba jednak było w okolicy Sarchu. Wielka kolorowa równina z zielonymi łąkami na wysokości ponad 4000m, długa na jakieś 15km i szeroka na 2km, środkiem której sporym wąwozem płynęła rzeka. Na brzegach wąwozu mogłem zobaczyć piękne różnorodne formy skalne. Obok prostej jak strzała na kilka kilometrów drogi minąłem kilka pól namiotowych, na których nocowali w większości motocykliści z Europy, którzy dość licznie dziś mijali mnie na trasie pozdrawiając i dopingując. Zacząłem punkt 7:00. Według znaków do przełęczy miałem ponad 53 km i 1700m przewyższenia. Przez mniej więcej 70% trasy był asfalt, reszta drogi to kamienie i szuter. Podjazd generalnie dość prosty, nachylenie kilku procent na całej trasie i kilka krótkich trudniejszych odcinków. Dwa razy dziś przejeżdżałem przez wojskowe posterunki, gdzie musiałem okazać paszport, a żołnierz wpisał moje dane do książki przejazdu. Zadowolony jestem z faktu, że na wysokości ponad 4000m wciąż czuję się dobrze. Z sił opadłem już głównie podczas zjazdu. Zmęczone nogi nie chciały już kręcić. Na nocleg wybrałem dziś sobie chatę/bar z łóżkami u szalonej starej hinduski w Sarchu za 100R (6zł). Jeszcze na wysokości 4300m nie spałem. Ciekawe jak będę czuł się jutro?

Dzień 11 – 7.07.2012 Nakeela i Lachalung La ZDOBYTE!
79.97km, 11.5śr, 35.3max, 1256m w górę, 6h54min09s, 8-24st.C

Wspaniały dzień. Udało się zdobyć aż dwie wysokie przełęcze, w tym jedną powyżej 5000m.npm. Pierwsza Nakeela o wysokości 4900m, na którą prowadzi droga przez Gata Loop, czyli kilkanaście serpentyn na jednym odcinku trasy. Jak się spojrzy z góry na te wszystkie zakręty zachodzące na siebie to wygląda to naprawdę fantastycznie w połączeniu z doliną rzeki i znacznie przewyższającymi drogę wierzchołkami. Aby wjechać na wyższą Lachulung La musiałem zjechać około 250m w dół i ponownie wdrapać się na wysokość 5065m.npm. Mój kolejny absolutny rekord wysokości. Organizm zdołał się już w pełni zaaklimatyzować z nowymi warunkami. Dziś czułem się o wiele lepiej niż wczoraj. Podczas podjazdów mogłem wrzucić twardsze biegi, a nie tylko mielić na 1:1. Po skończonej trasie nie czułem takiego zmęczenia jak w ostatnich dniach. Na przełęczy Lachulung spotkałem parę polaków podróżujących po Indiach na motorach. Martę i Tomka. Zjazd z Lachulung do Pang przez ponad 10km to koszmar. Droga jest strasznie nierówna i kamienista. Niewygodę tą rekompensuje jednak przejazd przez niesamowity wąski wąwóz oraz miejsce zwane Kangla Jal. Poniżej znajduję się ogromna skała przypominająca okno skalne. Do Pang dotarłem po 17:00. Od razu znalazłem nocleg oraz najadłem się do syta. Na podwieczorek zupa mleczna z musli od Sante, a na kolację już tutejsze danie. Potrawa z kalafiora z ziemniakami, cebulą oraz oczywiście przyprawami. Do tego Chappati i kawa. Jutro atak na kolejną przełęcz gigant – Taglang La. Nocleg w chacie w Pang na wysokości 4500m.npm.

Dzień 12 – 8.07.2012 Taglang La ZDOBYTA!
99.37km, 12.3śr, 44.9max, 1152m w górę, 8h03min49s, 11-24st.C

Wieczorem długo nie mogłem zasnąć, być może ze względu na wysokość, a może po prostu przez obecność innych współspaczy w chacie. W chacie razem ze mną spało pięciu hindusów, którzy urządzili sobie kilkudniowy wypad rowerowy po Ladakhu. Pokój cyklistów. Rano wyruszyłem pierwszy – mimo, że było około 7:00 hindusi jeszcze spali. Za Pang na dzień dobry czekało mnie kilka serpenty oraz wjazd na wysokość 4750m. Tutaj zaczyna się rozległa równina, przez którą jechałem ponad 50km. Niesamowite miejsce. Na płaskowyżu znajduję się zaschnięte jezioro oraz kilka osad hodowców owiec. Przez pierwsze 20km trasy jechałem asfaltem, przez kilka nawet idealnie nowym i równym. Niestety dalej aż za przełęcz Taglang droga jest w budowie i musiałem walczyć z kamieniami. W ostatniej osadzie przez przełęczą w Zara dopadła mnie burza piaskowa. Piasek i kurz, który zalega tu przez budowę drogi został uniesiony przez poryw wiatru i przez kilka minut wielka chmura piasku uniemożliwiała dalszą jazdę. Ogólnie każdy przejazd ciężarówki tutaj to taka mała burza. Niektórzy kierowcy jeżdżą w maskach lub chustach zapobiegających wdychaniu pyłu, ja również próbowałem, ale oddycha mi się tak znacznie gorzej. Jedynym utrudnieniem podczas podjazdu na przełęcz była właśnie nawierzchnia i unoszący się w powietrzu piach. Jeszcze podczas żadnej wyprawy mój rower, sakwy ani ja nie byłem tak brudny ze wszystkiego co się tutaj unosi. Sytuację pogorszył jeszcze przejazd kilkudziesięciu wojskowych ciężarówek. Ten moment postanowiłem jednak przeczekać z boku. Hałas, kurz i spaliny gorsze jak w największym mieście, a to przecież 5000m.npm. Do przełęczy dotarłem przed 17:00, a na niej mała buddyjska świątynia oraz kilka tablic oznaczających przełęcz. Taglang La o wysokości 5328m.npm moja. Kilka zdjęć przy znakach i musiałem uciekać w dół. Na przełęczy było chłodno oraz mocno wiało. Chciałem też zjechać do najbliższego miasteczka, znaleźć pokój i zmyć z siebie cały zebrany podczas jazdy brud. Zjazd również kamienisty, ale na szczęście tylko przez jakieś 10km. Potem już nowa nawierzchnia. Nocleg znalazłem w Rumtse w pierwszej wiosce na wysokości 4300m. 150R za pokój i prysznic to jak za darmo.